Jak każda osoba ucząca się języka, Krzysiek, gdy mówi, wielokrotnie napotyka na granice własnych możliwości wyrażania się. Brakuje mu słowa lub wyrażenia. Szpera krótko w pamięci – ale nie znajduje tam nic, co nadawałoby się do powiedzenia tego, co chce powiedzieć. Jak często zdarza się to osobie uczącej się języka na, powiedzmy, poziomie B? Może z 10 razy na minutę (co zresztą jest całkowicie naturalne i zupełnie nieszkodliwe).
Oczywiście Krzysiek będzie pamiętać w przyszłości o tych małych „auto-przerwach“ i o słowach, których nie dało się znaleźć. Każda z małych wtop przeszkadzała mu, jedna bardziej, druga tylko trochę, niby małe ukłucie igłą. W końcu nikt z nas nie lubi, gdy przerywa mu się podczas mówienia, a już na pewno nie wtedy, gdy za sabotaż odpowiadamy w pewnym sensie my sami. Uczeń chciałby teraz wiedzieć, jak tego lub innego przerwania w przyszłości uniknąć. Z biegiem czasu w umyśle osoby uczącej się języka gromadzi się tym samym wiele małych „znaków zapytania“. Można porównać ten proces do sposobu, w jaki w ciągu tygodnia roboczego na naszych myślach ciąży coraz więcej małych irytujących niedokończonych zadań i obowiązków, na które jeszcze nie znaleźliśmy czasu. Prowadzimy niewidzialną listę. Tych licznych „otwartych pytań“, które jako uczniowie nosimy ze sobą przez cały czas, niekoniecznie jesteśmy świadomi o każdej porze i w całej rozciągłości.
Blog «Deutsch mit Ben»
Tu wracasz do przeglądu bloga.
Jeden taki „półświadomy znak zapytania“, jak bym powiedział, pojawia się, gdy w trakcie swojej wypowiedzi zatrzymujemy się, aby poszukać słowa – i nagle niejasno sobie przypominamy, że przecież nie znaliśmy tego słowa „już ostatnim razem“. Określona luka słowna, w związku z tym, że kilkukrotnie „odpowiadała” za przerwanie naszego toku mowy, nabiera dodatkowego znaczenia w naszych umysłach. Mały znak zapytania staje się coraz bardziej palącym pytaniem.
Te luki w naszej wiedzy oczywiście nas podgryzają. Nie dają spokoju naszemu ego – nawet jeśli nie zawsze w pełni zdajemy sobie z tego sprawę. Przecież chcielibyśmy mówić w obcym języku tak płynnie i elokwentnie, jak to tylko możliwe. Co decydujące, pytania stają się coraz bardziej palące, a na wpół uświadamiane luki w naszej wiedzy – liczniejsze, dopóki nie robimy z językiem nic innego, jak tylko nieustannie produkować siebie. Znamy to również z innych kontekstów: Ten, kto się nie oprze przed wtrącaniem nieustannie swoich własnych dwóch groszy, tego ciekawość nie zostanie zapokojona. Jego pytania pozostaną bez odpowiedzi.
Jeśli zbytnio skupiamy się na trenowaniu tylko jednej z umiejętności (tak jak Krzysiek na mówieniu), często ma to wiele wspólnego z powiedzeniem, że chcemy „przebić głową mur“. Zagalopowujemy się. Doświadczenie plateau wtedy rychło nadchodzi. Szybko dopadnie nas uczucie utknięcia i braku postępów. (Doświadczenia plateau omawiam bardziej szczegółowo w innym artykule). Krzysiek – uczeń, który nie chce robić nic poza mówieniem – zbyt dosłownie traktuje swoje marzenie o płynności i rzutuje je jeden do jednego na swoją metodę nauki.
W tym miejscu do gry wkraczają pozostałe umiejętności. Co do doświadczeń plateau odkryłem – zarówno jako nauczyciel, jak i uczeń –, że przesunięcie skupienia na inną umiejętność może na krótszą mętę spowodować istny skok naprzód. Zmieniamy podejście do nauki nie bardziej niż ciut – i już dochodzi do pęknięcia pewnej tamy. Na otwarte pytania, które pojawiają się podczas ćwiczenia jednej z umiejętności, znajdujemy odpowiedzi w obchodzeniu z pozostałymi umiejętnościami.
Sam uczyłem się polskiego przez jakiś czas – powiedziałbym, że byłem wtedy na poziomie od A2 do B1 – używając specyficznej metody, która obejmowała audiobooki, „normalne” książki oraz fiszki. Wybrałem książkę, która mnie interesowała, codziennie słuchałem małego fragmentu audiobooka, następnie czytałem odpowiedni fragment na papierze, a na koniec sporządzałem dla nowych słówek fiszki.
W tym czasie do problemów gramatycznych podchodziłem głównie „indukcyjnie”. To znaczy, że wnioskowałem z kontekstu (z tekstu moich książek), jak określone końcówki lub konstrukcje powinny brzmieć po polsku – a nie z wyjaśnień oferowanych przez podręczniki (podejście „dedukcyjne”). Prawdopodobnie przechodziłem wtedy fazę, w której zwyczajnie miałem dość ćwiczeń gramatycznych. Każdy długoletni student języka (ale w zasadzie też każdy, kto uczy się od niedawna) będzie wiedział, o czym mówię.
W każdym razie, po jakimś czasie – powiedzmy 2 latach – natknąłem się przypadkiem na książkę do polskiej gramatyki. Nie była szczególnie ekscytująca, nie chodziło tu o najnowszy szał w dydaktyce nauki języków. Było to zwykłe, dość wiekowe, wyświechtane repetytorium. Miało klasyczną strukturę: Na początku każdego rozdziału znalazłem kilka wyjaśnień, po czym zawsze następowała masa ćwiczeń mających na celu „wpojenie” danej struktury gramatycznej uczniowi. Niektórzy współcześni dydaktycy mówią w takim przypadku nieco pogardliwie o przestarzałej „musztrze gramatycznej” (ang. grammar drill).
Sam byłem zaskoczony wręcz pazernością, z jaką pochłaniałem wyjaśnienia gramatyki i towarzyszące im ćwiczenia. Miałem wrażenie, że praktycznie każdy rozdział zawiera odpowiedzi na pytania, z którymi nosiłem się od dłuższego czasu. Z dumą uświadamiałem sobie, że na swój specyficzny, „indukcyjny” sposób tu i ówdzie rzeczywiście udało mi się wcześniej „wyczytać” z powieści poprawne reguły gramatyczne. Ale z wielkim przejęciem czytałem też o przypadkach, w których ja, jako „autonomiczny gramatyk”, pomyliłem się trochę czy też grubo.
Obojętnie, czy wyjaśnienia opracowane na to repetytorium przez wytrawnych polonistów potwierdziły moje przypuszczenia czy też udowodniły, że się myliłem: W obu przypadkach poruszyły u mnie czułą strunę. Wszystkie wskazówki wydawały się niesamowicie ważne i „warte przeżycia“. Było to tak, jakbym ja jako student języka polskiego długo czekał na to odkrycie, podprogowo, nie zdając sobie z tego sprawy.
Jestem pewien, że moja polszczyzna zrobiła w tamtych dniach ogromny skok naprzód – i to nie tylko moja teoretyczna znajomość języka, ale także mój polski mówiony. Kto by pomyślał, że stara dobra, rzekomo tak nudna gramatyka może pomóc uczniowi języka wznieść się na takie wyżyny, na jakimkolwiek etapie podróży z językiem? Nie było to jedyne doświadczenie, które potwierdziło moje przypuszczenie: może nie ma sensu poddać się „musztrze gramatycznej” codziennie lub nawet co tydzień. Ale założę się, że dla każdego wieloletniego studenta języka w pewnym momencie zaświta „złoty moment“ na gramatykę.
***
Jeśli chodzi o zjawisko wzajemnego przenikania się czterech umiejętności językowych, mam swoje ulubione podtematy. W poprzednim artykule wyjaśniłem pozytywny wpływ pisania na naszą zdolność mówienia. W niniejszym tekście czytałeś o moim kluczowym zetknięciu z „zakurzonym repetytorium gramatyki“. W następnym artykule przyjrzę się temu, jak ćwiczenie poszczególnych umiejętności wpływa na nasze słownictwo.
Młody mężczyzna podejmuje naukę języka. Nazwijmy go Krzysiek. Jak wielu z nas, Krzysiek żywi marzenie o płynności. Chce być w stanie mówić płynnie jak najprędzej. Dlatego nie jest dla niego intuicyjne, gdy nauczyciel zadaje mu tekst do przeczytania i kilka ćwiczeń gramatycznych jako pracę domową. Uczeń chciałby przede wszystkim rozmawiać.
Wielu z nas marzy o tym, by móc płynnie mówić w obcym języku. Wydaje się więc intuicyjne, aby się uczyć szczegółnie poprzez konwersację. Z drugiej strony, nie powinniśmy zbytnio fiksować się na metodzie typu „tylko mówić”. Zwłaszcza w przypadku blokad w nauce, dywersyfikacja aktywności może często zdziałać cuda. Co zaskakujące, w niektórych momentach nasza umiejętność mówienia może się najbardziej poprawić, nie przez to, że mówimy jeszcze więcej – tylko przez to, że zaglądamy trochę do gramatyki.
Benjamin Jurgasz
+48 516 716 656
kontakt@benjaminjurgasz.pl