Szwajcarski biolog Jean Piaget przeciwstawił kiedyś akomodację a asymilację. Akomodacja oznacza, że jesteśmy na tyle otwarci na daną treść nauki, że dajemy się jej w pewnym stopniu prowadzić. W odpowiedzi na nową informację odmieniamy swoje zachowanie. Asymilacja zaś występuje, jak potencjalnie nowe informacje po prostu podporządkowujemy swoim starym poglądom – przekonaniom, które i tak od dawna hołubimy. W akomodacji pozwalamy nowym wrażeniom „coś z nami zrobić”. Asymilacja natomiast opisuje stan, w którym nie uznajemy tego, co nowe, za nowe – odpędzamy nowość od siebie i mówimy: „Och, to i tak znowu to samo”. Znamy taką asymilację stereotypowo od upartych starszych ludzi (ale w zasadzie także od upartych młodych).
Kiedy mówimy o Piagetowskiej koncepcji asymilacji i ludzkim uporze, to zmierzamy już prosto w kierunku nocnej obsesji. Rzeczywiście akomodacja lub chęć uczenia się wydają się należeć bardziej do dnia – podczas gdy asymilacja i upór przynależą wieczorowi. Dopóki świeci słońce, toczy się życie społeczne, a my zachowujemy przynajmniej podstawową gotowość do adaptacji – czy to z autentycznej frajdy z własnej receptywności, czy też dlatego, że wymaga tego od nas życie społeczne. W pracy pozostawiamy otwarte ucho na problemy kolegów, nawet jeśli tak naprawdę mielibyśmy coś innego do zrobienia. Jesteśmy ogólnie dla wszystkiego i wszystkich dyspozycyjni. Ale po dniu zawsze następuje noc. Nasze „baterie recepcyjne” rozładowują się po wysiłku całego dnia. Nie mamy już cierpliwości, by słuchać. Nie posiadamy dalej niezbędnej świeżości umysłu, by czytać książkę i naprawdę rozumieć, co czytamy. Więc odpływamy po kilku linijkach ... zzzzzz ...
Blog «Deutsch mit Ben»
Tu wracasz do przeglądu bloga.
Nauczyciele i uczniowie języków działają w dzień – dosłownie rzecz biorąc, ale także w głębszym, przenośnym znaczeniu. Nasze szare komórki pracują najefektywniej w świetle dziennym. Ale również ogólny obraz, jaki malujemy człowieka i jego umiejętności, wydaje się być skąpany w blasku południowego słońca. Doświadczamy rzeczywistości przez pryzmat entuzjazmu do nauki. Dopóki świeci dzień, ja mocno wierzę w potencjał istot ludzkich do rozwoju intelektualnego. Jako osoba ucząca się języka, gorączkowo pracuję nad swoimi kompetencjami, a jako nauczyciel na wszystkie strony wyczuwam potencjał. W mojej pracy liczę na to, że moi uczniowie przyniosą do sali zajęć pewną dociekliwość, chęć uczenia się i otwartość na nowe treści. Stawiam na w miarę (a przynajmniej taką mam nadzieję) rozsądne wyjaśnienia niemieckiej gramatyki.
Nauczanie języków wymaga swoistej wiary w przyszłość. Żywimy nadzieję, że człowiek z czasem opanuje złożoną umiejętność, jeśli tylko dziś na zajęciach odpowiednio rozbijemy tę złożoność na części pierwsze. Ćwiczymy wymowę, deklinację rzeczowników, koniugację czasowników, szyk zdania i wiele innych takich „umiejętności minimalnych” – początkowo wszystkie osobno, jedną po drugiej. Następnie nakłaniamy ucznia do łączenia tych „operacji najmniejszych” na coraz bardziej kompleksowe sposoby. Budujemy, można powiedzieć, dom – cegła po cegle. Dom języka.
Podejście to nie jest bynajmniej bezalternatywne. Pomyślmy na przykład o zupełnie innej metodzie, polegającej na „rzuceniu kogoś na głęboką wodę”. Albo po prostu o dobrze znanej, dośyć zrezygnowanej postawie typu „zaraz i tak wszystko zapomnę, więc po co w ogóle zawracać sobie głowę?” Nie – w nauce, tak jak ja ją rozumiem, mocno wierzymy w dwie rzeczy: systematycznie rosnące wyzwania oraz ciągły postęp. Niezłomne trwanie przy takich zasadach wymaga sporej dawki optymizmu, rzecz jasna. Potrzeba nam sporej pokłady wiary w siłę ludzkiej woli. Podpisujemy się pod, jak to się ostatnio w psychologii mówi, „neuroplastyczność”.
Zanim słońce zniknie za horyzontem, a dopóki matową obsesyjność daje się jeszcze utrzymać w ryzach, my – nauczyciele i uczniowie języków – zastanawiamy się, jak możemy zoptymalizować proces nauki. Powszechnie wiadomo, że kluczem do nauki języka jest długotrwałe zapamiętywanie nowych słówek i struktur językowych. W tym celu używamy tak zwanych mnemotechnik. Dla przykładu, jako student języka polskiego, od wielu lat uczę się za pomocą fiszek stosując system powtórek z odstępami czasowymi (spaced-repetition system). Polega on na systematycznym wydłużaniu czasu, po którym dane słówko powtarzam.
Innym ważnym tematem są oczywiście osławione cele. Oferuję swoim studentom możliwość określenia, dokąd powinna prowadzić nasza współpraca. Nie zawsze musi to przebiegać według ścisłego schematu SMART, z celami pośrednimi, deadline'ami itd. Równie zorientowany na cel (choć w sposób nieco mniej efektowny) jest zwykły kurs semestralny, podczas którego przerabia się do końca podręcznik pokrywający określony poziom, choćby „B 1.1”.
Sedno tkwi w tym, że w ciągu dnia, dopóki jeszcze płat czołowy naszego mózgu ochoczo współpracuje, nieustannie rozgłaszamy wokoło „metody”, sposoby „optymalizacji” i podobne wartości. Jako lektorowi językowemu nie jest mi obca aktualna psychologia popularnonaukowa i szum wokół coachingu z jego ogólnym wezwaniem do „wyznaczania celów” – jestem, że tak powiem, „jednym z nich”.
Chociaż moje spojrzenie na naukę języków obcych w tym artykule wydaje się nieco ironiczne, chciałbym podkreślić zupełnie nieironicznie: to, co opisuję tutaj jako perspektywę nauczania i uczenia się, nie jest w żadnym wypadku powierzchowne, naiwne czy „po prostu trendowe”. Psycholog we mnie, z jego kocimi oczami przeszywającymi noc, bynajmniej nie patrzy z pogardą na lektora, lecz postrzega go jako partnera w całkiem owocnej współpracy. Kiedy używamy w nauce języka metod, które zostały wypróbowane i przetestowane, kiedy definiujemy cele, etc. – wtedy wita nas radość z robienia postępów. Dziecięca ekstaza nas ogarnia, gdy uświadamiamy sobie, jak rozwijają się nasze umiejętności językowe. Frajda z wzrastania jest ważnym aspektem naszego życia. Jako psycholog jestem tego całkowicie świadomy.
Uczenie się języków wnosi do naszego życia jeszcze jedną korzystną jakość: stabilność. Rutyna nauki języka może być jedną z rzeczy, które nadają strukturę naszej codzienności. Realizujemy interesujące długoterminowe przedsięwzięcie, które przyniesie owoce, którymi będziemy mogli cieszyć się w różnych obszarach naszego życia: podróżując za granicę, w przyjaźniach i związkach partnerskich oraz, oczywiście, w pracy. Ucząc się języka obcego, ogniskujemy swoje myśli – myśli, które w przeciwnym razie zainwestowalibyśmy być może w zamartwianie się – na radosnym projekcie.
Wieczór i noc są jak wiadomo królestwem obsesji – lub, jak mawiamy, nałogów. Często palimy i pijemy więcej wieczorem, podchodzimy przed pójściem spać jeszcze raz niepotrzebnie do lodówki i robimy inne rzeczy, z których nie jesteśmy zbyt dumni. Uzależnienia są obsesyjne w tym sensie, że trudno nam się z nich otrząsnąć, nawet jeśli byśmy tego chcieli. Pozwalamy się bombardować formułami „dbania o siebie” w mediach społecznościowych przez cały dzień, a może nawet nasz lekarz przeprowadza z nami surową rozmowę – ale wieczorem wygląda znowu na to, że niczego się z tego wszystkiego nie nauczyliśmy. W swojej nocnej obsesji zamykamy się na dobre rady. Wszelkie przyrzeczenia poprawy złożone w ciągu dnia zdają się nagle odległe. Nasz umysł nabiera pewnej szczelności powietrznej. Zaczynamy wewnętrznie kisić się we własnym sosie.
Na widok duszy w ciemnej nocy, nauczyciel języka powie: „na dziś koniec!” – nie ma tu nic więcej dla niego do zdziałania. Psycholog, z drugiej strony, zwęża swoje kocie oczy, ponieważ jego zainteresowanie zostało wzbudzone. Do nauki języka wracamy następnego dnia, ale jeśli chodzi o „rozumowanie nt. duszy” (jak powiedzielibyśmy „psychologię” po polsku), wieczór z jego skłonnością do obsesji dostarcza pierwszorzędnego materiału do refleksji.
Aby zilustrować, jak niepoprawni i uparci stajemy się, gdy dzień dobiega końca, nie trzeba nawet przytaczać spektakularnych nałogów. Wystarczy przypomnieć typowy problem ze snem, którego każdy z nas kiedyś doświadczył. Wszyscy znamy sytuację, w której w nocy nie możemy zasnąć w łóżku, ponieważ ruszyła gonitwa myśli. Nasza głowa zaprząta się jak opętana. Mentalnie odtwarzamy w kółko te same zmartwienia. W takich chwilach nie jesteśmy bynajmniej wzorowymi uczniami. Gdyby ktoś, na przykład legendarny niewrażliwy mąż, usiadł przy naszym łóżku i poddał nasze zmartwienia błyskotliwej racjonalnej analizie – czy uciszyłoby to głosy w naszej głowie? Raczej nie.
Psycholog, inaczej niż nieczuły mąż na skraju łóżka, nie będzie łamał sobie głowy nad tym, dlaczego myślimy tak „irracjonalnie”. Nie powie (miejmy nadzieję): „Przestań wymyślać problemy tam, gdzie ich nie ma”. Nie wbije nam do głowy jakiejś tak zwanej obiektywnej prawdy. Archetypowo rzecz biorąc, psycholog reprezentuje rozmowy, które są wyraźnie nieprostolinijne i nie zmierzają do rezultatu tak na siłę, jak wiele rozmów, które prowadzimy w ciągu dnia. Rozmowa psychologiczna ma to do siebie, że dopóki trwa, jej ostateczna konkluzja pozostaje w ukryciu. Zwłaszcza jeśli psycholog ma preferencje psychoanalityczne lub jungowskie, przekaże to pacjentowi jasno: Podejmując dziś rozmowę o Twojej psychice, zaczynamy razem przedzierać się przez mglistą noc – nie mniej, ale i nie więcej.
W ciągu dnia nauczyciel i uczeń są całkowicie pogrążeni w nauczaniu i uczeniu się. Jednakże gdy tylko opadnie zasłona nocy, oboje mogą zostać nawiedzieni przez dręczące wątpliwości. Każda osoba ucząca się języka przez dłuższy czas jest zaznajomiona z tak zwanymi „doświadczeniami płaskowyżu“ (plateau experiences): przez jakiś czas, i pomimo najlepszych starań, nie robisz żadnych postępów w nauce języka. Mówisz wtedy do siebie tonem pełnym skruchy: „Nadal mówię tak samo niepłynnie, jak rok temu.“
Jest taki piękny, choć nieco przygnębiający wers z piosenki „Wish you were here” zespołu Pink Floyd: „We're just two lost souls swimming in a fishbowl, year after year.“ W swoich najczarniejszych godzinach, długoletni uczeń może czuć się jak zagubiona dusza w ciasnym akwarium. To, czy obiektywnie rzecz biorąc aż tak ugrzęźliśmy, jak nam się wydaje – to oczywiście zupełnie inna kwestia. Pewne jest jednak to, że wieczór i noc (oraz styczniowe popołudnia oczywiście) są naturalnym środowiskiem dla subiektywnego wrażenia, że stoimy w miejscu.
Co istotne, subiektywne wrażenie, że nauka języka ostatnio nie za bardzo idzie mi do przodu, da się usunąć z wachlarzu moich doświadczeń nie bardziej niż fakt, że po dniu następuje noc. Stagnacja jest nieodzowną częścią procesu. Proces nauki języka, zwłaszcza gdy trwa latami – a tym bardziej, gdy wracamy do nauki języka po długiej przerwie – składa się z szybkich kroków naprzód i bolesnych odczuć plateau. Czasami naprawdę jesteśmy jak ryba opiewana przez Pink Floyd, która wciąż podąża tą samą ścieżką w swoim zbyt małym baseniku (i wciąż próbuje wkuwać te same struktury gramatyczne), pozornie niezdolna do uczenia się.
Psycholog, robiąc to, do czego został powołany, pozostaje w żywiole obsesji – zachowując przy tym postawę ciekawości, empatii i uczynności. Jego specjalnością są szeroko rozumiane flauty w uczeniu się. W dzień jako nauczyciel razem ze swoimi uczniami oddaję hołd naszej zdolności do uczenia się. Ale po tym, jak przez jakiś czas napawaliśmy się niemałymi zdolnościami poznawczymi istot ludzkich, zawsze przychodzi moment, w którym noc i niezdolność lub niechęć do nauki przejmują kontrolę, to jest dla mnie całkiem jasne. Innymi słowy, sporadyczna obsesja jest ceną, którą płacimy za otwartość, jaką błyszczymy przy innych okazjach.
Kiedy mówię, że jako psycholog podchodzę z pewnym dystansem do mitu nauczania i uczenia się, któremu oddajemy się w ciągu dnia, z pewnością nie mówię w imieniu większości współczesnych psychologów. To nie przypadek, że w tak rozpowszechnionej dziś terapii poznawczo-behawioralnej „praca domowa” jest częścią metody, podobnie jak w szkole. Najbardziej popularne obecnie formy terapii są mocno zakorzenione w nowoczesnej psychologii uczenia się. W leczeniu depresji, na przykład, często kładzie się teraz nacisk na nauczenie się na nowo, jak myśleć. Osoba cierpiąca na depresję ma – zgodnie z tym, co się mówi – nawyki myślowe, które zniekształcają rzeczywistość, są zbyt czarno-białe, zbyt samokrytyczne, zbyt pesymistyczne itd. Należy je zastąpić nowymi, lepiej dostosowanymi schematami. Takie podejście do psychoterapii ma uderzające podobieństwa z nauką języka taką, jaką opisałem powyżej. W obu przypadkach panuje ogólny klimat korekty. Identyfikujemy odchylenia od normy – normy gramatycznej, normy „realistycznej” percepcji rzeczywistości –, a zaznaczamy je czerwonym markerem. Mamy tu do czynienia z szeroko zakrojonym paradygmatem uczenia się niby-jak-w-szkole.
Z pewnością jesteśmy zdolni do nauki, wcale temu nie zaprzeczam. Na przykład, możemy nauczyć się lepiej regulować swoje emocje. Możemy przypominać sobie w mrocznych chwilach, że „może to tylko ja znowu maluję taki mroczny obraz” i że obiektywnie rzecz biorąc, sprawy nie muszą wyglądać aż tak ponuro – możemy stawać się coraz lepsi w tego rodzaju reality check. W mniejszych lub większych kryzysach osobistych ja też lubię zadawać sobie pytanie: „To wszystko jest bardzo bolesne – ale czy nie ma też czegoś, czego mogę się nauczyć z tej sytuacji?” Przedefiniowanie kryzysu jako okazji do nauki często łagodzi ból, a także dostarcza ciekawych wglądów. Z drugiej strony, pytanie „czego można się z tego nauczyć” może czasami stać się zbyt przymusowe. A co jeśli – pyta nieco bardziej buntowniczy psycholog we mnie – co jeśli nie zawsze chodzi o to, żeby na siłę nauczyć się byle czego, czegokolwiek?
Może to tylko mój przypadek, że z biegiem lat „uczenie się” stało się tak centralnym motywem w życiu – w przypadku wieloletniego ucznia i nauczyciela języków, który lubił chodzić do szkoły jako dziecko i nastolatek oraz na uniwersytet jako młody dorosły. Być może moje okazjonalne uniesienie brwi w kierunku „uczenia się” jest przede wszystkim kwestią osobistą. Być może wyłania się tutaj osobista linia rozwoju: odprowadzająca trochę bardziej od kompulsywnego pragnienia uczenia się i nauczania, a trochę bardziej w kierunku zdrowego sceptycyzmu i luzu. Czy powolnie, bardzo powolnie uwalniam się od swoistego „uzależnienia od nauki”?
Być może jednak jestem na tropie ogólnego trendu w naszej kulturze. Możliwe, że ostatnio jesteśmy na ogół zbyt chętni do nauki. Wystarczy pomyśleć o tym, jak jako społeczeństwo przymuszamy swoje dzieci – w ramach indywidualistyczno-kapitalistycznej rywalizacji – do przesiadywania całego dnia w ławce szkolnej. Być może straciliśmy wyobraźnię potrzebną do tego, by postrzegać swoje życie jako sensowne, nawet jeśli przez chwilę niczego oczywistego się nie uczymy.
Niczego oczywistego ... oto sedno sprawy. Jednym ze sposobów wyjścia z rzekomej blokady uczenia się może być po prostu poszerzenie własnej koncepcji tego, czego warto się nauczyć – tego, co zasługuje na miano „lekcji” lub „nauczki”. Przymus ciągłego uczenia się jest uciążliwy tylko wtedy, gdy lista „przedmiotów do nauki” zostaje zbyt ograniczona. Co można dodać do programu nauczania? Cóż, na przykład mogę nauczyć się znieść poczucie, że obecnie niczego się nie uczę. Mogę nauczyć się dostosowywać moje wysokie oczekiwania do rzeczywistości. Mogę stać się lepszy w wytrzymywaniu nudy – tego małego bólu, który pojawia się, gdy przez chwilę jest się niedostatecznie stymulowanym. Mogę nauczyć się cierpliwości – pogodzenia się z faktem, że obecnie moje postępy nie są zbyt spektakularne. Kto by pomyślał, że ten artykuł skończy się toastem za nudę?
Wypowiedź Moore'a – „Nauka w dzień, obsesja w nocy” – zaciekawiła mnie kontrastem, który sugeruje: Dzień a noc, ok. Ale czy przeciwieństwem uczenia się jest naprawdę „obsesja”?
W temacie emocji często mowa aktualnie o znaczeniu empatii. Rozumiemy empatię jako stan, w którym rezonujemy z uczuciami drugiej osoby. Jesteśmy w stanie poczuć emocjonalne wibracje naszego rozmówcy. Uczenie się działa w bardzo podobny sposób: „wczuwamy się” poniekąd w informacje. Kiedy się uczymy, świadczy to o nas, że jesteśmy otwarci na to, co otoczenie ma nam do powiedzenia. Jesteśmy gotowi do nauki. W pewnym sensie obniżamy swój opór, nasza „osłona” staje się „przepuszczalna” – a informacje z otoczenia mają możliwość przesiąknięcia do nas. „Obsesyjność” z drugiej strony oznacza bycie czymś pochłoniętym. Coś nas całkowicie owładnęło – idea, ciąg myśli lub nasze conocne zamartwianie się na zapas. Nie ma w nas miejsca na przyjmowanie nowych informacji napływających z zewnątrz – wszystkie miejsca są zajęte.
„Daytime learning, nighttime obsession.” To nieco tajemniczy cytat z pewnej książki Thomasa Moore'a. Kiedy natknąłem się na tę wypowiedź jakiś czas temu, miałem niejasne wrażenie, że mówi ono wiele o moich dwóch zawodach – lektora języka niemieckiego i psychologa. Z jednej strony moje umiejętności i odruchy pochodzące z tych dwóch dziedzin tworzą między sobą swoistą synergię. Moje lekcje językowe czerpią z wykształcenia psychologicznego. I odwrotnie, jako psychologa wzbogaca mnie moja wrażliwość językowa. Natomiast te dwie profesje – lub „tryby świadomości” – również znajdują się ze sobą w ciekawym napięciu. Nierzadko stanowią pikantny kontrast. Jako nauczyciel języka niemieckiego stoję w jaskrawym świetle dnia ze słowami na ustach takimi jak „stawianie celów”, „systematyczność”, „metoda”, „postępy” i oczywiście: „uczenie się”. Jako psycholog podchodzę z zdrowym dystansem do takich optymistycznych haseł.
Benjamin Jurgasz
+48 516 716 656
kontakt@benjaminjurgasz.pl